DERRINGER – czyli mały ale wariat!

Dla nikogo, kto mnie zna nie jest tajemnicą, że broń palna nie jest dla mnie jedynie sposobem na zarabianie pieniędzy, ale również pasją. I chociaż najczęściej można mnie spotkać wylewającego siódme poty na strzelnicy to znajomi wiedzą, że kolekcjonowanie ciekawych (pod różnymi względami) modeli broni jest moim wielkim hobby. A jeśli za pistoletem, strzelbą, karabinem stoi ciekawa historia, to wszystko nabiera innego wymiaru….

Jaki super “derindżerek”!!!!

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nikt nie słyszał o pandemii coronavirusa a maski bardziej kojarzyły się z karnawałem w Wenecji niż z wejściem do dyskontu, poproszono mnie o zorganizowanie strzelania dla dzieciaka. Ponieważ organizowałem wówczas szkolenia dla młodzieży szkolnej – nie było to dla mnie coś nowego. Miałem już jednak swoje doświadczenia i wiedziałem, że najgorszym co mogę zrobić to doprowadzić do sytuacji, w której dzieciak zacznie się nudzić na strzelnicy. Nie każdemu i nie zawsze strzelanie przypada do gustu. Czasami po prostu widać, że młody człowiek po początkowej ekscytacji traci zainteresowanie – dalej to już męczarnia dla instruktora jak i dzieciaka. Dlatego trzeba postarać się, znaleźć alternatywę. W tym przypadku sytuacja była o tyle bardziej newralgiczna, że wizyta na strzelnicy miała być prezentem urodzinowym a dzieciak nigdy wcześniej nie strzelał – nikt nie wiedział, czy po wizycie przy tarczy chłopak nie będzie miał dosyć. Dlatego postanowiłem uatrakcyjnić całą imprezę w nietypowy sposób. Zabrałem ze sobą kilkanaście najciekawszych modeli broni ze swojej kolekcji – zadbałem również o to, żeby każdy z nich miał swoją ciekawą historię o której mógłbym opowiedzieć, lub nietypowe rozwiązania techniczne wyróżniające go na tle innych. Jeśli nie będzie zainteresowany samym strzelaniem, to może wzbudzę jego zainteresowania techniczne lub historyczne – pomyślałem.

Pomysł wypalił. Chłopak był zachwycony a widok jego błyszczących oczu gdy opowiadałem o każdym modelu, był wart dźwigania tego całego żelastwa. Nie wiem tylko czy nie powinienem doliczyć specjalnej stawki dla taty, który był równie podekscytowany niespodzianką co syn. Ale to właśnie ojciec chłopaka wprawił mnie w największą konsternację. Widząc bowiem na stole malutkiego Taurusa PT-51 zawołał do syna: Maciek, zobacz jaki super derrindżerek !!!!

Na moją uwagę, ze to nie jest derringer zapytał wprost – To co to jest derringer? W odpowiedzi usłyszał opis broni zgodny z wyobrażeniem większości ludzi – mały, dwulufowy pistolecik w układzie pionowym, mieszczący się w dłoni strzelca. Koniec…. Wtedy uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nic nie wiem o tej broni. Ziarno zostało zasiane.

Deringer czy derringer ?

Zanim odpowiemy sobie na to pozornie mało znaczące pytanie wyjaśnijmy sobie rzecz elementarną – co rozumie się powszechnie pod nazwą “derringer”. Otóż pod tym pojęciem przyjęło się określać mały, kieszonkowy pistolet, który nie jest rewolwerem (nie ma bębenka) ani pistoletem półautomatycznym. Derringer to pistolet o uproszczonej konstrukcji: jedna lufa – jeden pocisk a po strzale trzeba ręcznie załadować następny. Jeszcze bardziej obrazowo: po każdym “pifff-” nie następuje “-pafff” 🙂 Zapamiętajmy sobie tą zasadę – jeszcze nam się przyda gdy zobaczycie jak derringer może wyglądać.

Generalnie idea przyświecająca twórcy tej broni była prosta: stworzyć pistolet jak najmniejszy, tak aby można go było ukryć a jednocześnie wciąż dający szansę na obronę w sytuacji zagrożenia życia.

Proste prawda?

I wcale nie nowe. Już w XVII wieku popularnością cieszyły się tzw. pistolety Królowej Anny – broń skałkowa, która dzięki nowatorskiej na ówczesne czasy konstrukcji była na tyle mała, że można ją było ukryć w cholewce buta lub pod płaszczem.

Jeden z “pistoletów Królowej Anny” (zdjęcie: domena publiczna)

Oczywiście konstrukcje te były znane ówczesnym rusznikarzom bowiem nie możemy zapominać, że przez stulecia produkcja broni palnej nie odbywała się w fabrykach na masową skalę a raczej w mniejszych lub większych warsztatach rzemieślniczych – właśnie u rusznikarzy. I tutaj na scenie pojawia się właśnie rusznikarz – niejaki pan Henry Deringer (junior – dodajmy dla porządku). Pan Henry Deringer junior żył na przełomie XVIII i XIX wieku w Stanach Zjednoczonych. Był jak się zapewne domyślacie synem pana Henry’ego Deringera seniora, który również był rusznikarzem i z pochodzenia Niemcem (nazwisko Deringer to zniekształcone słowo “Turynger” – czyli mieszkaniec Turyngii). Henry junior mieszkał w Filadelfii i początkowo zajmował się produkcją karabinów – jego specjalnością stały się karabiny sportowe i pistolety pojedynkowe. Pan Deringer w roku 1825 opracował malutki, jednolufowy (!) pistolet kieszonkowy z tradycyjnym zamkiem skałkowym. Kaliber też był słuszny – .44 (czyli 11,18 mm). Pistolet szybko zyskiwał na popularności: był na tyle mały, że można go było schować w kieszeni kamizelki, rękawie, kobiecej muffce albo w pończochach. Był też prosty konstrukcyjnie. Ze względu na to, że pistolet był jednostrzałowy a ładowanie odprzodowe – upierdliwe, pan Deringer postawił na nietypowy model biznesowy: sprzedawał swoje zabawki w parach zwiększając tym samym dwukrotnie siłę ognia potencjalnego klienta :). Nie bez znaczenia była tu cena. Pistolet był tani: za parę w podstawowej konfiguracji płaciło się 15 USD a za bogato zdobione wersje – 25 USD (obecnie równowartość ok 390 do 660 USD). Ale prawdziwy “boom” przyszedł po roku 1940 kiedy w miejsce zamka skałkowego, Henry zastosował dużo bardziej nowoczesny zamek kapiszonowy.

Philadelphia Deringer (zdjęcie: domena publiczna)

Henry Deringer sprzedawał praktycznie wszystko co dał radę wyprodukować. Szacuje się że łącznie sprzedał ponad 15 tys egzemplarzy broni. Aha, no i jak się domyśliliście pistolet od nazwiska swego twórcy przybrał nazwę Deringer a konkretnie Philadelphia Deringer – co potwierdzał grawer na okładzinie rękojeści. Skąd więc drugie “r” w nazwie? Spokojnie. Zaraz do tego dojdziemy.

Deringer wchodzi na scenę

Ogromna popularność Philadelphia Deringer’a wkrótce miała położyć się cieniem na jego reputacji. Początkowo pistolet zyskiwał popularność wśród dotychczasowych kupców Henrego juniora – wojskowych, którzy kupowali u niego wysokiej jakości karabiny. Wkrótce jednak przymioty broni – głównie rozmiary i cena – sprawiły, że broń stawała się coraz bardziej popularna wśród cywili. Głównie wśród kobiet, które mogły ukryć broń w przysłowiowej muffce. Jednak te same zalety, które były atrakcyjne dla potrzebujących ochrony kobiet okazały się równie atrakcyjne dla klientów nie do końca szanujących obowiązujące prawo – wszelkiej maści gangsterki czy hazardzistów. Nic więc dziwnego, że pistolet wkrótce zyskał opinię broni bandyckiej. Nie nadawał się co prawda do napadów na bank czy na dyliżans – przy tych rozmiarach lufy pojęcie “celności” stawało się mocno dyskusyjne. Za to z powodzeniem sprawdzał się jako “ostateczny argument” przy karcianym stole. Zwiększał też znacząco siłę przekonywania rabusia w ciemnym zaułku. Wszędzie tam gdzie przestępca i jego ofiara znalazły się dostatecznie blisko Philadelphia Deringer był idealny i to dla obu stron.

Wkrótce jednak wynalazek pana Henry’ego Deringera miał wystąpić w swojej najsłynniejszej roli.

. i to w prawdziwym teatrze.

Był kwiecień 1865 roku. Wojna Secesyjna dobiegała końca. 9 kwietnia 1865 roku generał Robert E. Lee podpisał kapitulację głównej armii Konfederacji. Wśród zmęczonego wojną społeczeństwa amerykańskiego zapanowała euforia. Ale jak to zazwyczaj bywa radość jednych to niezadowolenie innych. Konflikt, który podzielił mieszkańców nie wygasł wraz z podpisaniem kapitulacji. Wielu ludzi wciąż nie mogło się pogodzić z nowymi “szalonymi” pomysłami głoszonymi przez zwycięzców. W głowach grupy spiskowców zrodził się pomysł, by porwać urzędującego prezydenta Abrahama Lincolna i zmusić go do akceptacji lepszych dla “południa”. Na czele tej grupy stał John Wilkes Booth – aktor (podobno dobry) i zagorzały zwolennik Konfederacji. Niestety plan porwania spalił na panewce. Booth doszedł do wniosku, że aby zmienić jeszcze losy wojny trzeba działać dużo bardziej radykalnie. Rankiem, 14 kwietnia udał się do swojego miejsca pracy – waszyngtońskiego Teatru Forda i dowiedział się, że wieczorem na przedstawieniu będzie obecny Abraham Lincoln z małżonką i generał Ulisses S. Grant – głównodowodzący armii Unii. Przedstawienie, które para prezydencka miała oglądać ze specjalnej loży było doskonale znane Booth’owi – “Nasz amerykański kuzyn” – komedia marnej jakości, którą na dodatek Lincoln już widział. Niestety bardzo się spodobała pierwszej damie, która nalegała na jej powtórne obejrzenia. Booth w trybie pilnym zebrał resztę spiskowców i wyznaczył im inne zadania – zabicie kilku ważnych postaci ze środowiska Unionistów a także logistykę ucieczki. Po czym sam zaczął przygotowywać się do zamachu.

Zabójstwo Lincolna (zdjęcie: domena publiczna)

Wiedział w których momentach na widowni będą wybuchać salwy śmiechu tłumiące hałas wystrzału, poza tym jako aktor teatru miał jeszcze jako taką szansę, że uda mu się dostać do prezydenckiej loży. Lincoln bowiem – od czasu poprzedniego zamachu podczas którego przestrzelono mu cylinder – miał ochronę. Wieczorem Booth zabrał ze sobą Philadelphia Deringera – którym planować zastrzelić prezydenta, nóż – którym chciał “dziabnąć” generała Granta i … deskę – którą planował zablokować od środka wejście do loży. Wiedział doskonale, że nie uda mu się uciec tą samą drogą. Po zabójstwie planował zeskoczyć z loży na scenę i uciec przez zaplecze. Nie wdając się w szczegóły (kto zechce może sobie poczytać więcej o tej akcji) zamachowcowi udało się dostać pod drzwi loży prezydenckiej ok 22.10. Znacząco pomógł mu w tym fakt, że człowiek, który miał chronić prezydenta znudził się swoją pracą i w międzyczasie razem z kamerdynerem i woźnicą prezydenta poszedł do pobliskiego baru na “szklaneczkę” czegoś mocniejszego. Booth odczekał jeszcze pięć minut i gdy widownia gruchnęła śmiechem po kolejnym aktorskim gagu wszedł do loży i wypalił w głowę prezydenta Lincolna z odległości niecałego metra.

Następnie upuścił bezużytecznego Deringera i sięgnął po nóż. Nie udało mu się jednak wszystko jak chciał bo generał Grant nie przybył na przedstawienie (podobno żona Granta nie przepadała za prezydentową więc odmówił zaproszeniu). Zranił w ramię towarzyszącego prezydentowi mjr Henry’ego Rathbone i wyskoczył na scenę. Wysokość czterech metrów dla wysportowanego mężczyzny nie była wielkim wyzwaniem, ale Booth miał wyjątkowego pecha. Podczas skoku zaczepił ostrogą buta o znienawidzony gwieździsty sztandar i, przewracając się, złamał lewą kostkę. Mimo wielkiego bólu sterroryzował nożem aktorów na scenie i zgodnie z planem przedostał się do tylnego wyjścia z teatru, gdzie oczekiwał nań jeden ze wspólników z koniem. Prezydent w wyniku postrzału zmarł 15 kwietnia o 7.22. Booth’a sprawiedliwość dopadła 26 kwietnia kiedy to zginął podczas obławy zastrzelony przez żołnierza 16 Pułku Nowojorskiej Kawalerii. Upuszczony przez Booth’a na podłogę teatralnej loży Philadelphia Deringer. Prawdopodobnie wtedy uległ uszkodzeniu, które do dziś można zauważyć oglądając historyczną broń w Ford’s Theater Museum.

Philadelphia Deringer użyty w zamachu na Lincolna (zdjęcie: domena publiczna)

Tajemnica drugiego “r”

Zabójstwo Lincolna, oprócz powszechnej żałoby narodowej, przyniosło też dodatkowy skutek – sławę Deringera jako broni z której zabito prezydenta. Wszyscy – nawet ci, którzy z bronią palną nie mieli dotychczas do czynienia wiedzieli co to jest Deringer. A sława to pieniądze. A gdzie pieniądze tam zawsze znajdą się chętni by je zarobić. Dlatego zarówno potentaci produkujący broń jak i małe warsztaty zaczęły masowo produkować miniaturowe pistolety wzorowane na modelu Philadelphia Deringer. Producenci zaczęli więc produkować kopie pistoletów Henry’ego łamiąc nie tylko prawa patentowe. Jak w azjatyckich podróbkach adidasów kopiowali też znak towarowy czyli napis na okładzinie rękojeści. Oczywiście Henry Deringer próbował hamować zapędy konkurencji ale jak to mawiał osioł w Shreku – “gdzie wola znajdzie się i sposób”. W końcu jeden z nich dodał do nazwy dodatkową literę “r” unikając tym samym przegranej w sądzie. Nie udało mi się dociec czy zrobił to specjalnie czy przez przypadek. Znalazłem natomiast wzmiankę, jakoby specjalnie zatrudnił w swoim warsztacie chłopaka o nazwisku Derringer by udowodnić, że ma pełne prawo stosować taką nazwę. Nie zmienia to faktu, że od tego czasu miano “Deringer” jest zarezerwowane dla pistoletów produkowanych przez Henry’ego Deringera. Wszystkie kopie i wariacje na temat tej broni określane są ogólną nazwą “derringer”.

Paradoksalnie, z punktu widzenia zwykłych użytkowników, ta derringerowa gorączka przyniosła więcej korzyści niż szkody. Gdy rynek zaczął się nasycać, producenci zaczęli ulepszać produkowane modele by zachęcić potencjalnych nabywców do zakupu właśnie ich modelu. Po wejściu do użytku amunicji zespolonej derringery stały się dużo bardziej praktyczne. Jedne z pierwszych modeli tego typu wprowadziła na rynek firma Colt. Jej słynny Model 3 na amunicję bocznego zapłonu .41 był produkowany do roku 1912. Wciąż jednak były to pistolety jednostrzałowe. Firmą, która próbowała to zmienić był Sharps. Produkował on czterolufowe derringery oparte o znany już wcześniej z broni długiej system tzw. “pieprzniczki” (peperbox).

Sharps Model 3 “Peperbox” (zdjęcie: domena publiczna)

W broni tej zastosowano rotacyjną iglicę, która wykonywała ćwierć obrotu po każdym napięciu kurka ustawiając się za kolejną lufą. Broń była ładowana od tyłu amunicją bocznego zapłonu a lufy do załadowania i rozładowania przesuwało się do przodu. Jednak prawdziwą furorę zrobił Remington Model 95. Mały, niklowany, dwulufowy pistolet w układzie pionowym. To właśnie ten model przychodzi na myśl większości z nas na dźwięk słowa “derringer”.Pistolet strzelał słabą amunicją .41 short za to był wciąż mały, kieszonkowy i …. śliczny.

Grawerowany Remington Model 95 z okładzinami z kości słoniowej (zdjęcie: domena publiczna)

Do tego można było nabyć wersje grawerowane, z okładzinami z twardej gumy, orzecha, palisandru, kości słoniowej a nawet perłowe. Iglica w tym modelu po pierwszym strzale przesuwała się w górę podczas napinania kurka. Model ten był produkowany od 1866 do 1935 roku czyli prawie 70 lat!!! W momencie wejścia na rynek można było go kupić za …osiem dolarów. Wyprodukowano ponad 150 tys egzemplarzy o praktycznie nie zmienionej konstrukcji. Pojawiały się w setkach filmów i książek. Posługiwali się nimi agencji tajnych służb i płatni mordercy, prawi obywatele i kobiety lekkich obyczajów – mówiąc krótko “double derringer” podbił świat.

A co dziś?

Idea małej, prostej broni kieszonkowej nie umarła wraz z dzikim zachodem. Co prawda technika poszła do przodu i możemy teraz kupić kieszonkowe pistolety półautomatyczne jak i rewolwery które są znacznie bardziej praktyczne jako broń do obrony osobistej czy jak to się określa za wielką wodą “concealed carry guns”. Nie wolno nam jednak zapominać, że to właśnie pojawienie się Philadelphia Deringer’a a może nawet bardziej jego następców – derringer’ów doprowadziło do gwałtownego rozwoju idei niewielkiej broni do ochrony osobistej. Po sukcesie tych maluchów nikt już nie kwestionował konieczności istnienia tego segmentu broni. A skoro był popyt to zielone światło zapaliło się dla inżynierów, działów badawczych, marketingowców, analityków rynku itp. Wszystko by zarobić – takie życie. Ale bez Remingtona Model 95 nie byłoby Baby FN, Smith Wessonów Defenderów i Bodyguardów czy chociażby Glocka 42. Nie chodzi tutaj o dziedzictwo techniczne a o rozwój idei kieszonkowej broni. No dobrze a co z PRAWDZIWYMI derringerami czyli tymi robiącymi “piff” bez “paff”. Nie jest tak źle jak przypuszczacie. Koncepcja takiej broni była i jest wciąż wykorzystywana wszędzie tam gdzie potrzebna jest nadzwyczaj prosta broń o niewielkich rozmiarach. Najsłynniejszym przykładem współczesnego derringera jest chyba FP-45 Liberator – amerykański pistolet opracowany w trakcie wojny, z przeznaczeniem dla ruchów oporu okupowanych krajów.

FP-45 Liberator (zdjęcie: domena publiczna)

Pistolet składał się tylko 23 części (w większości tłoczone) był kosmicznie wręcz prosty i tani w produkcji. W ciągu sześciu miesięcy produkcji fabryka w stanie Indiana zmontowała około miliona tych pistoletów. Liberator był dostarczany w kartonowym pudle z 10 nabojami .45 ACP, drewnianym kołkiem do wyjmowania pustej łuski oraz instrukcją w formie komiksu. Członek ruchu oporu miał z niego zabić wroga i przejąć jego broń. Koncepcja polegała na “zalaniu” okupowanych terenów taką ilością broni, żeby okupant nie był w stanie jej całej przejąć. Nie wiadomo czy to się udało ale z pewnością FP-45 (FP oznacza “flare projector” czyli pistolet sygnałowy bo pod taką kategorią figurował w amerykańskiej armii) był używany w okupowanych krajach Europy i Azji.

Współcześnie wciąż pojawiają się nowoczesne modele bazujące na koncepcji derringera. Bezkurkowe, o tytanowym szkielecie, na amunicję różnego kalibru w tym również dużego kalibru. Przykładem może tu być amerykański Derringer DoubleTap.

Derringer DoubleTap (zdjęcie: domena publiczna)

Jednak w mojej opinii nie mają już one takiego uroku jak te chromowane remingtony o pięknych liniach. Zresztą repliki zarówno Model 95 jak i Philadelphia Deringer’a można legalnie nabyć. Dlatego wszystkich, którzy chcieliby spróbować jak to jest poczuć namiastkę klimatu dzikiego zachodu zapraszam na strzelnicę….

Tak. Zgadliście.

Mój derringer już spoczywa w szafie. 🙂

DUBELTÓWKA

Początek nowego roku to czas podsumowań. Nie mam wątpliwości, że w każdym takim podsumowaniu, które czytaliście ostatnio słowo “pandemia” i “covid” było odmieniane na wszystkie sposoby. Tymczasem w zalewie maseczkowo – lockdownowych newsów większości z nas – w tym również mnie – umknął inny – wstrząsający fakt. W czerwcu ubiegłego roku popularna, trzyliterowa stacja telewizyjna (zaczynająca się na H a kończąca na O) ogłosiła, że w ramach sprzeciwu wobec przemocy z użyciem broni palnej ta ostatnia nie pojawi się więcej w filmach animowanych realizowanych na jej zlecenie. Tak więc po przeszło 80 latach na ekranie i występie w 63 produkcjach, jedna z najbardziej ikonicznych postaci pop-kultury Elmer J. Fudd został pozbawiony swojej dubeltówki! Od teraz popularny myśliwy w zielonym wdzianku z charakterystyczną wadą wymowy, od lat usiłujący dorwać Królika Bugsa i Kaczora Daffyego będzie uganiał się za nimi m.in. z ….. kosą. Nie będę tutaj silił się na ocenę tego co musi siedzieć w głowach scenarzystów Looney Tunes – oceńcie to sami. Mi w każdym bądź razie ciarki przebiegły po kręgosłupie gdy wyobraziłem sobie moment w którym Elmer dogania Bugsa.

Jednak odgrzebana w przepastnych archiwach internetu informacja o ekranowej śmierci popularnej dwururki, uświadomiła mi pewną ciekawą rzecz. Zdarza się, że oprócz organizowania treningów strzeleckich i kursów dla tych, którzy chcą przeżyć dłuższą przygodę z bronią palną, jestem proszony o zorganizowanie strzelań rekreacyjnych. Dla mnie i instruktorów, którzy prowadzą je ze mną, to nie są łatwe zajęcia. Oprócz warunku bezwzględnego – bezpieczeństwa, muszę sprawić by na twarzach uczestników pojawił się szczery i niewymuszony uśmiech. Czasami przed strzelaniem uczestnicy pytają czy będą mogli strzelić z “kultowej” broni, najczęściej wymieniając przy tym glocka lub “kałacha”. Tymczasem gdy obserwuję ich reakcje w trakcie strzelania zauważam, że przysłowiowy “banan” wcale nie pojawia się po strzelaniu z ikony radzieckiej myśli rusznikarskiej a właśnie z …. tak, tak – z dubeltówki. Dlaczego? O tym później. Najpierw ustalmy kilka faktów.

Broń myśliwska…

Dubeltówka to zasadniczo broń myśliwska, śrutowa, posiadająca dwie komory nabojowe i dwie lufy. Tak więc z wielkim prawdopodobieństwem każdy z myśliwych jest w stanie powiedzieć Wam więcej o jej konstrukcji niż ja. Nie zmienia to faktu, że wystarczy poszukać w wikipedii i już dostajemy jej podstawową definicję. W mojej opinii idea połączenia dwóch luf w jednej broni to pomysł bardzo stary, mający swoją genezę w czasach, gdy ładowanie broni palnej trwało baaaardzo długo – jak chociażby w broni skałkowej czy jeszcze wcześniej w konstrukcjach z zamkiem lontowym. Dwie lufy pozwoliły oddać dwa strzały praktycznie jeden po drugim. Nie dokonywałem szczegółowej analizy źródłowej, w końcu to blog a nie praca dyplomowa, ale wcale bym się nie zdziwił gdyby takie konstrukcje pojawiły się już w XVII wieku.

Mogę natomiast założyć się o czapkę Elmera Fudd’a, że pierwsze tego typu rozwiązania powstały na użytek armii a potem dopiero trafiły na “rynek cywilny”. Niestety tak jest od wieków, że to wojna napędza technologię – nie tylko w strzelectwie.

Dwie lufy nabijane śrutem

Dwie lufy nabijane śrutem trafiły więc “pod strzechy” i musiały sprawować się naprawdę nieźle bo bez wątpienia stały się jedną z najpopularniejszych konstrukcji strzeleckich świata. Być może do jej popularności przyczyniła się funkcjonalność – dla nie wyszkolonego strzelca łatwiej jest trafić królika wiązką śrutu niż pojedynczą kulą. Być może przyczynili się do tego rządzący – w wielu krajach prawo pozwalało posiadać broń śrutową podczas gdy broń kulowa była dostępna wyłącznie dla wybranych. Nie wiem. Wiem, jednak że człowiek to istota wyjątkowo pomysłowa. Kiedy ma problem do rozwiązania stara się go rozwiązać przy pomocy tego co ma pod ręką. Gdy okazało się, że trzeba iść walczyć z zaborcami w powstaniu – brano do ręki śrutówki które były pod ręką – nawet dorobiono do niektórych bagnety. Gdy trzeba było bronić dyliżansu przed indianami na Dzikim Zachodzie – w ręce załogi trafiły dubeltówki w których skrócono lufy by siedząc na koźle woźnicy móc je trzymać na kolanach. Gdy wreszcie w południowych włoszech lokalny mafiozo potrzebował narzędzia do porachunków z nielubianym sąsiadem – upiłował w dubeltówce lufy i kolbę by łatwiej schować ją pod marynarką i poszedł załatwiać sprawy. Tym sposobem dubeltówka z broni o łowieckim rodowodzie przenikała do publicznej świadomości jako broń wielu zastosowań – kultowa.

Gwiazda kina

Ale skoro zaczęliśmy od gwiazdy kina więc zobaczmy jak dubeltówka odcisnęła swoje piętno w branży rozrywkowej. Według IMDb (Internet Movie Database) czyli największej bazie danych na temat filmów i wszystkiego co z nimi związane, dubeltówka zagrała w 534 filmach. Pojawia się już w 1918 roku w niemym filmie “Tarzan of the Apes”. A jeśli nie udało Wam się zobaczyć tego filmu w kinie to może znacie takie filmy jak “Ojciec Chrzestny”, “Czterej pancerni i pies”, “Skyfall” czy “Tożsamość Bourne’a” (o “Rio Bravo” nie wspomnę bo w westernach dubeltówka to oczywista oczywistość). A przecież filmy to nie wszystko!!! Branża gier video – dubeltówkę znajdziemy tutaj m.in. w: “Call of Duty”, “Fallout”, “Far Cry” czy słynny w ostatnim czasie “Cyberpunk 2077”. Nawet w Japonii – kraju w którym prędzej znajdziesz automat z używaną bielizną niż sklep z bronią palną – dubeltówki znajdziemy w kultowych seriach anime takich jak Nichijou czy Gosick. W świetle tych faktów zabranie dwururki Elmerowi wydaje się być czynem okrutnym i pozbawionym sensu.

Jak to więc jest z tą dubeltówką?

Co sprawia, że osoby przychodzące na strzelania rekreacyjne tak lubią strzelać z tej broni. Powiem Wam wprost – nie mam pojęcia. Być może ma to związek z amunicją – naboje do strzelby kal. 12 to naprawdę spore “patrony”. Niewiele amunicji kulowej może się nią równać pod względem rozmiarów. W dłoni mieści się maxymalnie trzy sztuki….

A może zauroczenie przychodzi przy ładowaniu, jest coś magicznego gdy wsuwając naboje do luf usłyszymy charakterystyczne “puffff”….

A może magia dubeltówki przychodzi w momencie gdy strzelającego po raz pierwszy zaskakuje odrzut przyłożonej kolby. Wielka strzelba, z dłuuuuuugą lufą, wielkimi nabojami, drewno i metal!!! Dla strzelającego po raz pierwszy jasnym jest, że to musi “kopać”. Tymczasem na zajęciach organizowanych w ramach szkoleń strzeleckich, zazwyczaj przy pierwszym strzelaniu ładuję strzelbę drobnym śrutem, który daje niewielki odrzut. Zaskoczenie zawsze widać na twarzy strzelającego. Tak samo zresztą gdy na końcu strzela z “breneki” 🙂

A może kluczowym czynnikiem wywołującym “banana” na twarzy strzelającego jest właśnie efekt strzału śrutem… Nie trzeba zbyt dokładnie celować, nie trzeba być doskonałym strzelcem, w zasadzie wystarczy w ogóle coś widzieć i skierować lufy w kierunku tarczy (lub arbuza) – efekt jest zawsze zadowalający – jakać “dycha” się trafi. A wracając do analogii filmowych to myślę że w kultowa scena Matrixa wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby unikający pocisków Neo miał naprzeciw siebie pana Smitha z dubeltówką:)

A może frajdy dopełniają wylatujące wysoko w powietrze łuski wyrzucane przez eżektory… Pamiętam jednego z klientów, który poprosił by mógł kilka razy załadować dubeltówkę pustymi łuskami tylko po to, by potem ją “złamać” i zobaczyć jak są wyrzucane w powietrze….

Być może odpowiedź na pytanie “dlaczego zakochałem się w dubeltówce?” każdy musi odnaleźć sam. Wystarczy umówić się z nami na strzelanie rekreacyjne i już można zbierać pierwsze doświadczenia. Ja wiem jedno – na mojej twarzy uśmiech pojawia się zawsze gdy po oddaniu strzału i wyjęciu łusek widzę wydobywające się niespiesznie z luf dwa pasma dymu prochowego. Dubeltówka to z pewnością coś więcej niż broń myśliwska.

PS.

Dla tych którzy twierdzą, że dubeltówka jest popularna bo jest prosta i tania – dwa słowa wyjaśnienia. Ani prosta, ani tania. Nowe dubeltówki kosztują od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. I chociaż sama idea dwóch połączonych luf nie jest być może zbyt skomplikowana to wykonanie już takie proste nie jest. Problemem jest precyzja wykonania. Dwie lufy muszą być przylutowane do środkowego żebra w taki sposób, aby w ustalonej odległości od lufy rozrzut śrutu uderzał w to samo miejsce. Mechanizm zamka z dwoma iglicami również wymaga utrzymania reżimów tolerancyjnych. No i wreszcie lufy – lufa zawsze stanowi najdroższą część broni a tutaj dodatkowo mamy dwie. Dlatego dobre dubeltówki nie zjeżdżają z taśmy produkcyjnej. Najczęściej produkowane są ręcznie przez doświadczonych rzemieślników, którzy dają gwarancję precyzji wykonania. I kosztują niemało.Tym którzy chcą zobaczyć jak wygląda proces produkcji takiej broni w jednej z najsłynniejszych wytwórni broni – Holland and Holland, polecam film pod tym linkiem:

Kobieta na strzelnicy

W trakcie kilkuletniej praktyki w organizowaniu szkoleń strzeleckich na Podkarpaciu, nie raz zastanawiałem się dlaczego wśród osób przychodzących na zajęcia jest tak niewiele pań. Mam to szczęście, że moja Lepsza Połowa interesuje się na bieżąco tym co robię i nie raz po zajęciach ze strzelania bojowego czy zwykłym strzelaniu rekreacyjnym chce wiedzieć „jak było?”. Zawsze w trakcie moich opowieści ze strzelnicy pada sakramentalne pytanie „Były jakieś dziewczyny?”. Zazwyczaj moja odpowiedź jest negatywna i nie wynika, jak niektórzy mogliby sugerować z daleko posuniętej męskiej ostrożności. Po prostu na strzelnicy panie wciąż nie są częstymi gośćmi. Na szczęście „nieczęsto” nie oznacza w tym przypadku „wcale”. Kilkakrotnie prowadziłem szkolenia strzeleckie, którymi uczestniczkami były również kobiety. Zebrałem pewne doświadczenia, które skłoniły mnie do refleksji i próby odpowiedzi na pytanie: dlaczego strzelectwo jest wciąż tak mało popularnym hobby wśród kobiet? Dziś podzielę się wnioskami z tych przemyśleń. Postaram się rozprawić również z pewnymi stereotypami, które według mnie mają ogromny wpływ na tą sytuację.

Strzelectwo to męska rzecz!?

„To mężczyzna przez wieki był tym, który musiał zdobywać pożywienie, chodził na polowania podczas gdy kobieta zostawała w domu – dlatego ewolucyjnie jest bardziej predysponowany do strzelania. To jest w jego naturze.” Ten frazes niejednokrotnie słyszałem od panów, którzy brali udział w zajęciach na strzelnicy. Co ciekawe, im niższy poziom zaawansowania strzeleckiego tym częściej słyszę podobne stwierdzenia. Panowie, pora się obudzić! Obecnie gdy nasza rola w zdobywaniu pożywienia ogranicza się jedynie do walki o wózek przed dyskontem, czas najwyższy podobne stwierdzenia włożyć między bajki! Kobiety doskonale dają sobie radę w rolach tradycyjnie „przypisywanych” mężczyznom. Pilotują samoloty, prowadzą pociągi, ścigają się w rajdach, są policjantkami, żołnierzami, zarządzają biznesem – tradycyjny podział ról na męskie i kobiece dawno przestał obowiązywać. A do kogo ten argument nie trafia, to proponuję „wygooglać” sobie kilka nazwisk: Renata Mauer Różańska, Sylwia Bogacka, Maria Gushchina, Julie Golob, Tori Nonaka… Wystarczy?

Kobiety nie mają siły, żeby strzelać!?

Kolejny stereotyp i kolejna bzdura. Faktem jest, że matka natura nie wyposażyła pań w muskulaturę tak jak mężczyzn. Jednak z doświadczeń na strzelnicy z różnymi osobami wiem, że mięśnie to nie wszystko. Nie można zaprzeczyć, że pewne i bezpieczne posługiwanie się bronią wymaga odpowiedniego poziomu siły fizycznej. Jednak w obecnych czasach wiele kobiet dba o właściwy poziom sprawności fizycznej. Uczęszczają na siłownie, aerobik, fitness, albo po prostu ćwiczą w domu. Nie ulega też wątpliwości, że wiele Pań obarczona jest taką ilość codziennych zajęć domowych, że nie powinniśmy mówić o „słabej płci”. Dodatkowo, na podstawie tych zajęć ze strzelania dynamicznego, które przeprowadziłem z udziałem pań, pokuszę się o stwierdzenie, że kobiety są często dużo bardziej zwinne na torze od mocno umięśnionych panów. Im bardziej skomplikowany, najeżony przeszkodami tor – tym ta zależność bardziej widoczna. Z drugiej strony nie wolno zapominać, że w ostatnim dziesięcioleciu technologie wytwarzania broni palnej, niezbędnej przecież w strzelectwie, zmieniły się bardzo. Obecnie wybór dostępnego sprzętu jest ogromny a stosowane w produkcji broni palnej kompozyty sprawiają, że broń może być lekka i precyzyjna zarazem. Rolą instruktora wprowadzającego w ten świat, jest pomóc w doborze sprzętu najbardziej odpowiedniego – również do warunków fizycznych strzelca. Dlatego organizując szkolenia strzeleckie staram się, żeby asortyment broni był jak najbogatszy – każdy powinien znaleźć coś dla siebie.

Kobiety są słabe psychicznie. Boją się strzelać!?

Kolejny niczym nie uzasadniony mit. Faktem jest, że są osoby które przed oddaniem pierwszego strzału odczuwają obawę: przed hukiem, przed podrzutem, przed uderzeniem kolby… Ale płeć nie ma tutaj nic do rzeczy. To naturalny odruch każdego, kto nigdy nie strzelał i przy odpowiednim podejściu instruktora strzeleckiego mija po pierwszym treningu. Z pewnością są osoby, którym strzelanie po prostu „nie leży”. Jeśli są tego świadome to po prostu nie przyjeżdżają na strzelnicę, jeśli nie – ich wizyty kończą się po pierwszym razie. Ale z pewnością płeć nie jest tu czynnikiem decydującym. Natomiast niezaprzeczalnym faktem jest, że panie które zdecydują się na odwiedzanie strzelnicy muszą mieć naprawdę mocną psychikę – przynajmniej na początku. Tyle, że nie chodzi tutaj o samo strzelanie ale o to jak bywają traktowane przez kolegów na strzelnicy. Zazwyczaj na początku jest to uprzejme zainteresowanie, potem przechodzące w żarty a potem … a potem to już jako prowadzący nie mogę dopuścić by sytuacja się rozwinęła i towarzystwo musi zostać „usadzone”. Lekceważący stosunek do strzelających pań najczęściej mija po porównaniu wyników na tarczy ale nie ma wątpliwości, że sytuacje takie mogą zrażać uczestniczki do kolejnych odwiedzin na strzelnicy. Dlatego dobrym rozwiązaniem jest zebrać grupę koleżanek i zorganizować osobną grupę treningową. Wychodząc naprzeciw takim oczekiwaniom w RCWS organizujemy szkolenia przeznaczone wyłącznie dla Pań. Ochotniczki mogą postawić pierwsze kroki w strzelectwie w gronie innych kobiet – bez dodatkowego stresu. Jedno mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością: te panie, które brały udział w zajęciach na strzelnicy dużo bardziej koncentrowały się na tym co robiły od swoich kolegów, precyzyjnie wykonywały zadania, były skupione i zaangażowane. To niezaprzeczalny dowód, że psychika kobiet-strzelców jest jak najbardziej ok.

Strzelectwo to sport.

…. Żeby go uprawiać trzeba uczyć się tych wszystkich przepisów sportowych i poświęcić mu mnóstwo czasu. Mam tyle obowiązków, że na pewno nie dam rady!” I tak, i nie. Strzelectwo to faktycznie sport. Przy czym nie wolno zapominać, że strzelectwo to nie jest jednorodna dyscyplina sportowa. Czy to strzelanie do rzutków, strzelectwo tarczowe, strzelanie dalekodystansowe czy dynamiczne – każdy kto zechce, znajdzie tutaj swój zakątek. Instruktorzy strzeleccy z pewnością pomogą. Ale strzelectwo to przede wszystkim sposób na aktywne spędzanie czasu. Dla niektórych to hobby uprawiane z pewną częstotliwością dla innych to sporadyczne wyprawy na strzelnicę. Nikt – czy to kobieta czy mężczyzna, nie powinien zakładać, że jego obowiązkiem jest spędzać na strzelnicy każdą wolną chwilę. Jeśli brakuje Ci czasu, jeśli praca zawodowa angażuje Cię ponad miarę, jeśli w domu musisz zrobić tysiąc rzeczy na raz – zaplanuj sobie raz od święta, że zamiast usiąść z pilotem przed telewizorem – umówisz się z koleżankami i pojedziecie na strzelnicę. Gdy organizujemy strzelania rekreacyjne dla środowisk biznesowych bardzo często słyszę od uczestników, że wreszcie mogli odreagować napięcie i stres. Tak, strzelnica to miejsce, w którym nawet jeśli wyleje się odrobinę potu, to bez wątpienia się odpoczywa.

Cóż więc takiego mogę jeszcze dodać, aby zachęcić do częstszych wizyt na strzelnicy. Pozwólcie, że zwrócę się z apelem bezpośrednio do Pań: Szanowne Panie, nie słuchajcie żadnych „mądrych rad”, „przestróg bardziej doświadczonych” i uwag w stylu „to nie dla Ciebie”! Spróbujcie same! Nie pozwólcie by inni za Was decydowali. Jeśli macie jakiekolwiek wątpliwości – zadzwońcie i zapytajcie. Potraktujcie swoją pierwszą wyprawę na strzelnicę jako sposób na miłe spędzenie czasu. Obiecuję, że nie będziecie zawiedzione. Jeśli macie tremę i nie chcecie swoich pierwszych kroków stawiać w gronie nieznajomych – namówcie koleżankę, grupę przyjaciół albo umówcie się na zajęcia indywidualne. Dobry instruktor na pewno Was nie zlekceważy i pomoże w postawieniu Waszych pierwszych kroków w świecie strzelectwa.

A jeśli jeszcze macie jakieś wątpliwości to zróbcie to dla mnie. Żebym mógł wreszcie odpowiedzieć mojej Lepszej Połowie: „Słuchaj. Dziś na strzelnicy były wyłącznie Panie!”

Micro Roni & CZ P10C

Niedawno miałem okazję zapoznać się bliżej z czwartą generacją adaptera do broni krótkiej izraelskiej firmy CAA Tactical – Micro Roni. Jednodniowa zabawa na strzelnicy tym sprzętem skłoniła mnie do pewnych przemyśleń, którymi chciałbym się podzielić. Ale po kolei.

Micro Roni – co to takiego?

Ogólnie rzecz biorąc Micro Roni to urządzenie (nazywane również egzoszkieletem, konwersją, adapterem), które ma za zadanie polepszyć celność strzelania z broni krótkiej. Czyni to w sposób prosty – dodając strzelcowi dwa dodatkowe punkty podparcia: chwyt przedni i kolbę. Idea tyleż prosta, co nie nowa. Wystarczy spojrzeć wstecz aby uświadomić sobie, że konstruktorzy broni palnej od dawna zdawali sobie sprawę z zasady „im pewniej trzymasz tym celniej strzelasz”. Przypomnijmy sobie Mausera C96 czy polskiego VISa wz. 35, do których można było przymocować jako kolbę drewnianą kaburę. Od czasu Mausera czy VISa minęło trochę czasu ale prawa fizyki się nie zmieniły. Nic więc dziwnego, że różni producenci próbowali przez lata wypuszczać na rynek konstrukcje, które miały za zadanie poprawić stabilność układu strzelec – broń. Najczęściej były to kolby dostawne do pistoletów. Dodatkowe chwyty przednie były dużo rzadziej spotykane i nie ma się co dziwić gdyż z zasady wypaczały jedną z podstawowych zalet broni krótkiej – jej poręczność. Chociaż dla porządku można wspomnieć o konstrukcjach takich jak strzelająca trójstrzałowymi seriami Beretta 93R, która była wyposażona w składany chwyt przedni, czy CZ 75 FULL AUTO gdzie jako dodatkowy uchwyt mógł służyć zapasowy magazynek. Jednak konstrukcje te śmiało można zaliczyć do wyjątków od reguły.

Idea wszelkiego rodzaju „dodatków” do pistoletów nie przebiła się jednak do masowego użytkowania. Dlaczego? Wydaje się, że odpowiedź jest prosta – bo nie miała zastosowania u „zawodowców”. Służby policyjne czy wojskowe w większości państw wolały przyjmować na wyposażenie pistolety maszynowe. Ich niewątpliwą zaletą (oprócz prowadzenia ognia ciągłego i małych rozmiarów) było to, że zostały opracowane od początku do końca jako urządzenia kompletne. Zdecydowanie zmniejszało to ryzyko, że w newralgicznych momentach nie narażą użytkowników na ryzyko awarii wynikającej z modułowej budowy takich zestawów, złego spasowania elementów czy po prostu podatności na uszkodzenia mechaniczne. A ponieważ, jak to najczęściej bywa w mundurówce pieniądze nie stanowiły problemu – koszty zakupu spadały w hierarchii ważności na plan dalszy. I dobrze, bo co by nie mówić o wszelkiego rodzaju usprawnieniach pistoletu, to z punktu widzenia zwykłego śmiertelnika wolę aby policjant czy antyterrorysta ochraniający mnie przed bandziorami miał do dyspozycji MP-5 niż Glocka 17 z doczepianą, nawet najbardziej wypasioną kolbą. Powstaje wobec tego pytanie:

Skąd się wziął Micro Roni?

A no stąd, że rynek nie znosi pustki. W różnych państwach na świecie wprowadzano rozmaite rozwiązania prawne odnośnie użytkowania broni palnej przez podmioty nie będące agendami państwowymi. Najogólniej mówiąc w niektórych panuje full-wypas i praktycznie każdy może wyposażyć się w każdą broń (no może prawie każdą), w innych posiadanie broni ogranicza się do przysłowiowej procy i kija. Jednocześnie w niektórych regionach świata, w ramach szeroko pojmowanego urynkowienia usług rzeczą normalną było, że nie tylko policja i wojsko zajmują się ochroną obywateli przed zagrożeniami. Dlatego każdy, kogo było na to stać, mógł wynająć specjalistów z firmy „x” czy „y” do ochrony siebie, swoich bliskich, pracowników czy ciężko wypracowanego majątku. Jeśli dodać do siebie jedno i drugie, czyli prywatny rynek usług ochroniarskich i zawiłości lokalnego prawa to w efekcie wyjdzie nam … Izrael. Żeby nie przedłużać – prawo tego kraju nie pozwala pracownikom firm ochroniarskich na posiadanie broni długiej. Konwersje nie łamią tego przepisu. A że jak już pisałem rynek nie znosi pustki …

Firmy izraelskie zabrały się jednak za sprawę dużo poważniej – przede wszystkim wzięły pod uwagę głosy tych, którzy z tym sprzętem pracują każdego dnia. Tych, którzy nie tylko zawierzają mu życie i zdrowie klientów ale często swoje własne – a region, co by nie mówić do najspokojniejszych nie należy. Uwzględniano więc uwagi użytkowników, produkty były stale udoskonalane. Świadczy o tym fakt, że kolejne modele konwersji były coraz solidniejsze a ich obsługa coraz prostsza. W przypadku Micro Roni to już czwarta generacja produktu. Obecnie egzoszkielety do broni krótkiej wytwarza m.in. izraelska firma FAB Defence oferująca model KPOS Scout , jak również drugi potentat izraelski CAA Tactical – oferująca właśnie Micro Roni. Wkrótce i inne koncerny światowe skierowały swoją uwagę na ten mimo wszystko niszowy rynek akcesoriów do broni – przykładem niech będzie chociażby szwajcarski B&T oferujące produkty z rodziny USW (Uniwersal Service Weapon). Firmy dopasowują swoją ofertę do potrzeb rynku – najlepiej widać to po modelach pistoletów, do których są produkowane – czasy dominacji Glocka już dawno przeszły tu do historii. Ja miałem akurat możliwość przetestowania wersji przeznaczonej dla CZ P-10c.

Jaki więc jest Micro Roni?

Krótko mówiąc – solidny. Egzemplarz, który mogłem przetestować nie był świeżo wyjęty z pudełka. Nie miał też „na liczniku” pięciuset tysięcy wystrzelonych kulek. Był użytkowany przez osobę cywilną – hobbistę i pasjonata strzelectwa. Możemy śmiało przyjąć, że był użytkowany rozsądnie i spędzał na strzelnicy po kilka godzin – raz, dwa razy w tygodniu. Całość wykonana z solidnego polimeru i aluminium – bardzo sztywna. Nie zauważyłem w nim też żadnych luzów, usterek, uszkodzonych elementów, zmęczenia materiału. Pistolet spasowany w adapterze siedział pewnie. Ogólnie bardzo pozytywne wrażenie – w trakcie strzelania nie miałem poczucia, że za chwilę coś odpadnie. Obsługa – prosta i intuicyjna. Całość zestawu po zamontowaniu pistoletu bardzo poręczna. Oczywiście zawsze można marudzić, że manual nie taki jak AR-ach, że nie wyrabia się nawyków, itp…. Proszę…. Litości. Celność – no cóż. Nie odkryję tutaj Ameryki – jest duuuużo lepiej. I tutaj postawię kropkę. Nie będę się silił na szczegółową recenzję bo tych w internecie znajdziecie na pęczki. Jeśli ktoś lubi roztrząsać czy kąt pochylenia rękojeści powinien być o pół stopnia większy lub mniejszy – odsyłam go właśnie tam. Ja mogę tylko opowiedzieć o swoich wrażeniach – a te są jak najbardziej pozytywne. Po prostu osadziłem na szynie montażowej kolimator, zapakowałem do niego pistolet, przystrzelałem całość i zająłem się tym co potrafię najlepiej – czyli strzelaniem. Nie bawiłem się przy tym w strzelanie precyzyjne natomiast miałem na tyle czasu by porządnie „pobiegać” po torze. Zapewniam, że Micro Roni daje radę. Frajdy miałem co niemiara. Z każdym wystrzelonym pociskiem byłem coraz bardziej przekonany, że powinienem sobie sprawić takie „cudo”…

Gdy już opadł kurz na strzelnicy a w skroniach przestała pulsować krew, gdy po zdjęciu słuchawek świergot ptaków zaczął znowu docierać do uszu, usiadłem na krzesełku pod strzelnicową wiatą i zacząłem się zastanawiać – dla kogo tak naprawdę jest Micro Roni w naszym kraju?

Dla kogo jest Micro Roni?

Na wstępie zacząłem się zastanawiać, czy konwersja znalazła by zastosowanie w służbach mundurowych w naszym kraju. Z pewnością w każdej formacji znalazły by się specyficzne sytuacje, w których Micro Roni czy inny egzoszkielet by się sprawdził – ot, chociażby jako wyposażenie „na stanie” radiowozu patrolowego. W przypadku gdy funkcjonariusze byliby zmuszeni do interwencji wobec uzbrojonego, aktywnego napastnika np. terrorysty, taka konwersja byłaby lepszym rozwiązaniem niż „czysty” pistolet. Inna grupa odbiorców to firmy ochroniarskie – zwłaszcza realizujące konwoje międzynarodowe. Pracownicy tych firm zazwyczaj wyposażeni się w broń krótką, gdyż uzyskanie zezwoleń na przewóz broni długiej nie jest rzeczą łatwą i szybką. Ale nie czarujmy się – w większości przypadków żadna konwersja nie zastąpi pistoletów maszynowych. Zwłaszcza, że pistolet wciąż zostaje pistoletem – jego szybkostrzelność jest uzależniona od szybkości palca strzelca.

Tutaj dochodzimy do sedna: a co jeśli jesteś pasjonatem, który dopiero zaczyna swoją przygodę ze strzelectwem, lubisz spędzać czas na strzelnicy, lubisz – jak ja – strzelanie dynamiczne, a do tego masz ograniczone możliwości finansowe i mieszkasz w bloku na trzecim piętrze?

No to policzmy:

Konwersja to koszt ok 1300 – 1500 zł, CZ P-10c niecałe 2000 zł. Licząc na okrągło za ok. 3500 zł, świeżo upieczony pasjonat strzelectwa uzyskuje całkiem sprytny zestaw do treningu strzeleckiego: pistolet i „pistolet maszynowy”. Już słyszę oburzone głosy: „no przecież to nie jest prawdziwy pistolet maszynowy, nie strzela ogniem ciągłym!”. No to pytam – a który z tych pistoletów maszynowych, które może kupić „zwykły” posiadacz promesy ma taką możliwość? No właśnie!

Mamy więc pistolet za 2000 zł i „pistolet maszynowy” za 1500 zł. Oczywiście jakby poszukał, to na rynku broni używanej dostaniemy historyczne UZI, Raka czy Skorpiona. Ale to raczej broń dla kolekcjonerów a nie do intensywnego eksploatowania na strzelnicy. No i tylko ten pierwszy strzela „tanią” amunicją. Zresztą pod tym względem to jedyną konkurencją mógłby być jeden z AR-ów w bocznym zapłonie ale to lekko licząc 2500 zł i trochę nie to samo co PM. Cywilne wersje współczesnych PM-ów to to już wydatek od 4000 w górę a wymarzona przez wielu cywilna wersja MP-5 (SP-5) to już kwota ponad 10 000 zł.

Dodatkowo polski PM-98 to już ok 2,5 kg a wspomniany wcześniej SP-5 to 2,1 kg. Zestaw Micro Roni + CZ P-10c to ok. 1.5 kg. Spokojnie zmieści się w plecaku i nie będzie nam zbytnio ciążył podczas wspinaczki na trzecie piętro. Nie zapominajmy również, że Micro Roni to w myśl polskiego prawa nie jest broń palna – nie tracimy na niego promesy i nie musimy trzymać w szafie pancernej co nie jest bez znaczenia dla osób mieszkających w bloku i posiadających jedynie mały sejf na broń krótką.

No i co? Może warto się zastanowić.

Strzelectwo w czasie pandemii…

Wszechobecna pandemia i związane z nią zasady społecznego dystansu skłoniły mnie do refleksji – jakie konsekwencje niesie ze sobą koronawirus dla nas – pasjonatów strzelectwa. Dziś chcę się z Wami podzielić swoimi przemyśleniami na ten temat.

Nie trzeba nikogo przekonywać, że w ostatnich latach strzelectwo przestało być przywilejem wybranych. Chociaż wciąż obowiązujące w naszym kraju prawo i zasady uzyskiwania pozwolenia na broń są dosyć rygorystyczne, to jednak coraz więcej osób staje się posiadaczami wymarzonego pistoletu czy karabinu. Posiadanie broni stało się możliwe bez konieczności uprawiania łowiectwa czy sportu niemalże na poziomie olimpijskim. I bez względu na to czy naszą pasją jest broń historyczna, czy współczesna, bez względu na to czy pasjonują nas technikalia z nią związane czy trafianie do celu – uwielbiamy spotykać się z podobnymi sobie ludźmi. Wymieniać się uwagami, dyskutować, dowiadywać się… jednym słowem chcemy czuć się członkiem społeczności strzeleckiej. Czas spędzony z innymi na strzelnicy, wystawach, w warsztatach – to dla większości z nas najprzyjemniejsze momenty naszego hobby. I tutaj na arenę wkracza koronawirus. Długi czas strzelnice były zamknięte a my zostaliśmy w domach. Siedząc w domu zacząłem zastanawiać się co każdy z nas może robić w domu by koronawirus nie stanął na drodze do rozwoju pasji, a wnioski są proste:

1.Dbajmy o zdrowie!

Ta zasada może nie jest związana bezpośrednio ze strzelectwem ale nie mogłem jej pominąć. Koronawirus to wróg, którego nikt nie zna do końca. NIeważne czy masz 25 czy 70 lat nie masz pewności jak twój organizm poradzi sobie z chorobą. Dlatego dbaj o siebie – noś maseczkę, myj dłonie, zachowuj dystans społeczny a najważniejsze – nie lekceważ zagrożenia. Jeśli wydaje Ci się, że to tylko frazesy i nie mają nic wspólnego ze strzelectwem to pomyśl sobie, że to cholerstwo może sprawić, że już nigdy nie weźmiesz w dłoń swojego ulubionego pistoletu. Dlatego bądź mądry – nie daj się zarazić i nie zarażaj innych.

2. Utrzymuj sprawność fizyczną

W strzelectwie sprawność fizyczna jest niezwykle ważna. W każdym rodzaju strzelectwa! Mocne mięśnie, ruchliwe stawy, dobra kondycja – to przydaje się zarówno w strzelaniu precyzyjnym jak i w dynamice. Dobrze jest, gdy podczas strzelania nie drżą Wam ręce, albo gdy po podejściu do tarczy nie łapie Was zadyszka. Wystarczy niewiele – prosty ciężarek, guma oporowa, skakanka i zestaw ćwiczeń których setki znajdziecie w internecie. Nie mówię tutaj o wypracowaniu mięśni godnych kulturysty czy wytrzymałości maratończyka – we wszystkim potrzebny jest umiar. Jeśli uważacie, że do strzelectwa sprawność fizyczna nie jest Wam potrzebna to z pewnością przyda się Wam w codziennym życiu. Tak więc poświęćcie trochę czasu na ćwiczenia – dla komfortu i bezpieczeństwa na strzelnicy.

3. Poznaj swoją broń

Każdy z nas bez wątpienia potrafi rozebrać i złożyć swój pistolet. Ale czy potraficie powiedzieć jaką rolę jego działaniu pełni “ta” sprężynka albo ”tamta” krzywka? Jak fachowo nazywa się ta mała metalowa tulejka albo dlaczego to wycięcie ma akurat taki a nie inny kształt? Czyszcząc swój pistolet lub karabin zatrzymajcie się na chwilę i popatrzcie na niego z innej strony. Zadajcie sobie pytanie “jak to działa” i poszukajcie odpowiedzi. Po co? Chociażby po to, żeby wiedzieć która sprężynka pękła kiedy na strzelnicy język spustowy w waszym pistolecie przestanie działać. A poza tym – to trochę wstyd nie wiedzieć takich rzeczy – nie sądzisz?

4. Poszerzaj swoją wiedzę

Oczywiście wiedzy branżowej. Dowiedz się jak twój ulubiony karabin powstawał, kto był autorem rozwiązań w nim stosowanych. W jakim momencie historycznym stworzono model pistoletu który podziwiasz i co uważali na jego temat ówcześni użytkownicy. Jakie niesamowite historie związane są z modelem strzelby który stoi u Ciebie w szafie. Poznaj zagadnienia fizyki leżące u podstaw tego, że pociski z twojego pistoletu lecą do celu i co ważniejsze trafiają. Poczytaj o tym jak pracuje ludzkie oko by zrozumieć dlaczego celując nie wszystko możesz widzieć jak w telewizorze full-hd. Nie ograniczaj horyzontów – poszukaj śladów swojej pasji chociażby w literaturze pięknej czy w klasyce filmowej. Jakiego modelu broni używał John Wayne w Rio Brawo albo o co chodzi z “sagalasówką” z Pana Tadeusza. Każda z tych rzeczy pozwoli Ci inaczej spojrzeć na strzelectwo. A zapewniam Cię – twoi przyjaciele z pewnością docenią taką wiedzę.

5. Trenuj

Trening bezstrzałowy. Każdy o nim słyszał – mało kto go stosuje. Zwłaszcza wśród strzelców – amatorów, dla których wyjazd na strzelnicę to głównie sposób na miłe spędzenie czasu a nie “śrubowanie” wyników. A jednak…. Ile daje trening bezstrzałowy dowie się tylko ten kto go spróbował. Sam byłem świadkiem gdy na amatorskich zawodach dynamicznych starszy kolega z “brzuszkiem” zostawiał w tyle młodych i wysportowanych. A osiągnął to właśnie dzięki regularnym treningom. Regularność jest tutaj kluczem do sukcesu Ustalcie sobie harmonogram ćwiczeń i trzymajcie się go. Nieważne czy będzie to godzina czy pięć minut – ćwiczcie. Nieważne czy codziennie czy co dwa dni – ćwiczcie. Trenujcie pojedyncze elementy – chociażby dobywanie broni, bądź całe sekwencje. Nie będę tutaj podawał konkretnych ćwiczeń – tych znajdziecie w internecie “na kilogramy”. Ważne jest jednak żeby na początku ktoś doświadczony pokazał Wam jak to robić poprawnie – dzięki temu nie będziecie utrwalać złych nawyków.

Te proste pięć zasad to tak naprawdę coś, co powinniśmy stosować nie tylko w dobie pandemii. Ale łączy je jedna wspólna cecha – każdy posiadacz broni może je robić w domu. Nie potrzeba do tego strzelnicy, amunicji. W zasadzie najważniejszym co jest potrzebne to dobre chęci i samodyscyplina – czego Wam i sobie z całego serca życzę.

Jak uzyskać pozwolenie na broń do celów kolekcjonerskich?

Zmiany w ustawie o broni i amunicji uchwalone w styczniu 2011r. wyparły uznaniowość Policji. Oznacza to, że każdy praworządny obywatel Polski, który ukończył 21 lat, nie stanowi zagrożenia dla samego siebie, porządku lub bezpieczeństwa publicznego oraz przedstawi ważną przyczynę posiadania broni może ubiegać się o pozwolenie na broń np. do celów kolekcjonerskich.

STOWARZYSZENIE

Pierwszym krokiem, który powinniśmy wykonać w kierunku pozwolenia na broń do celów kolekcjonerskich jest zapisanie się do stowarzyszenia o charakterze kolekcjonerskim lub do klubu strzeleckiego, który posiada w swojej strukturze sekcję kolekcjonerską. Na samym Podkarpaciu mamy takich kilkanaście. Najprościej jest skorzystać z ofert tych organizacji, które ogłaszają się w sieci. Wypełniamy deklarację członkowską, wpłacamy pieniążki na wskazane konto i po kilku dniach otrzymujemy zaświadczenie o członkostwie w danym stowarzyszeniu o charakterze kolekcjonerskim (ważna przyczyna posiadania broni). Koszt – wpisowe i składka roczna nie powinny przekroczyć 500zł (myślę, że spokojnie można już coś znaleźć w granicach 300zł).

NAUKA I TRENING STRZELECKI

Niestety, jeżeli chcemy zdać egzamin na broń to przepisów musimy się nauczyć. Ustawa z dnia 21 maja 1999 roku o broni i amunicji, przepisy wydane na jej podstawie oraz Kodeks karny dotyczący przestępstw związanych z bronią, powinny być naszą obowiązkową lekturą. Ponadto podstawy bezpieczeństwa, budowa i zasada działania poszczególnych jednostek broni „w małym paluszku” oraz regularne treningi strzeleckie pod okiem doświadczonego instruktora. Warto zapisać się na kurs przygotowujący do egzaminu na broń (koszt około 500zł), oraz na indywidualny trening strzelecki (koszt około 200zł), dzień lub dwa przed egzaminem na broń.

BADANIA LEKARSKIE

Nie są tanie – ale nie mamy wyjścia, musimy je zrobić. Orzeczenie lekarskie i psychologiczne ważne są dwa miesiące od daty wystawienia (koszt około 500zł). Wykaz lekarzypsychologów dostępne są na stronie internetowej Wydziału Postępowań Administracyjnych w Rzeszowie.

PAPIEROLOGIA

Składamy komplet dokumentów do Wydziału Postępowań Administracyjnych w Rzeszowie:

1.Zaświadczenie o przynależności do stowarzyszenia o charakterze kolekcjonerskim,

2.Zaświadczenie lekarskie,

3.Zaświadczenie od psychologa,

4.Potwierdzenie wniesienia opłaty skarbowej 242zł,

5.Dwa zdjęcia w formacie 3cm x 4cm,

6.Wniosek o wydanie pozwolenia na posiadanie broni palnej do celów kolekcjonerskich

Policja ma teraz czas na przeprowadzenie wywiadu środowiskowego odnośnie twojej osoby oraz wyznaczenie terminu egzaminu teoretycznego oraz praktycznego (przyjdzie w formie pisemnej-czekamy cierpliwie). W treści powiadomienia oprócz terminu egzaminu otrzymamy informację o konieczności wniesienia opłaty skarbowej w wysokości 1150zł. (jest to opłata egzaminacyjna). Opłata za egzamin poprawkowy wynosi 575zł.

EGZAMIN

Tematykę egzaminu reguluje Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z 20 marca 2000 r. w sprawie egzaminu ze znajomości przepisów dotyczących posiadania broni oraz umiejętności posługiwania się bronią. Część teoretyczna, 10 pytań w formie testu (margines błędu 0). Część praktyczna, czyli sprawdzenie umiejętności posługiwania się bronią. Rozkładamy daną jednostkę broni (pistolet GLOCK 17, strzelba Mossberg, karabinek AKMS, PM98 Glauberyt) omawiamy poszczególne elementy budowy broni oraz zasadę działania, składamy broń i jeżeli poszło na dobrze przystępujemy do sprawdzianu strzeleckiego. Pamiętajmy o zasadach bezpiecznego posługiwania się bronią na strzelnicy! Jeżeli przykładaliśmy się do treningów strzeleckich to wystarczy „strzelać celnie”.

ZDANE!!!

Po otrzymaniu pozytywnej decyzji musimy wypełnić wniosek o wydanie zaświadczenia uprawniającego do zakupu broni (tzw. promesa). Do wniosku musimy załączyć potwierdzenie wniesienia opłaty skarbowej (17zł od sztuki). Składamy całość do Wydziału Postępowań Administracyjnych w Rzeszowie i czekamy jakieś 7dni. Warto już rozejrzeć się za szafą na broń, ponieważ po osobistym odebraniu promesy (nie wyślą nam pocztą) możemy iść do sklepu z bronią i kupić sobie pierwszą jednostkę broni i amunicję do niej.

JAK DUŻĄ SZAFĘ NA BROŃ WYBRAĆ?

Bardzo często pada to pytanie i nic dziwnego ponieważ to ważna decyzja. Nigdy tak naprawdę nie wiemy jaka broń nam się w przyszłości spodoba, lub jaka okazja na zakup się przydarzy. Pamiętajmy, że w miarę jedzenia apetyt rośnie. Dlatego odpowiedź na pytanie „jak dużą szafę wybrać” jest zawsze jedna… Kup szafę na broń, możliwie jak największą!

AUTOREKLAMA

Jeżeli przygotowujesz się do egzaminu na broń to dobrze trafiłeś! Mamy dla Ciebie program kursu, który przygotuje Cię do egzaminu na broń zarówno od strony teoretycznej jak i praktycznej. Organizujemy również indywidualne treningi strzeleckie, dzięki którym utrwalisz nabytą wiedzę i umiejętności (przydatne szczególnie gdy masz już ustalony termin egzaminu na broń).

Czy warto kupić KAŁASZA?

Bohaterem pierwszego artykułu będzie kultowy, znany bardzo dobrze wszystkim (zdecydowanej większości) Automat Kałasznikowa – KAŁASZ. Budową i zasadą działania zajmiemy się innym razem, natomiast dzisiaj poruszymy temat „czy watro” w obecnych czasach pochylić się nad tą konstrukcją.

Każdy z nas zapewne na długo przed uzyskaniem pozytywnej decyzji z WPA w sprawie wydania pozwolenia na broń, rozważał zakup lub rozmarzał się nad zakupem odpowiedniego dla siebie karabinka. Odwiedzając strony sklepów zajmujących się sprzedażą broni napotykamy dziesiątki ofert karabinków nawiązujących systemem do AR15/M16  różnych producentów w dowolnych kalibrach itd. Przyznać trzeba, że ceny niektórych są naprawdę kuszące i dla większości zakup przysłowiowego AR-a zaspokoi potrzeby posiadania tego rodzaju broni i słusznie, bo to świetna konstrukcja.

Jest jednak ziarno niepewności!

Może nie na pierwszej stronie ofert sklepu, ale na którejś z kolejnych, jest! Każdy go zna, każdy rozpozna ten charakterystyczny kształt. I chociaż na przestrzeni lat od momentu powstania prototypu czyli w zasadzie od 1946 do dnia dzisiejszego produkowano go na licencji w wielu państwach świata min. w Polsce, Rumunii, Węgrzech, NRD, Chinach, Finlandii i Bułgarii zmieniano mu nazwy, nieustannie przerabiano i udoskonalano-KAŁASZ wciąż kusi. I z pewnością jest w ofercie każdego handlarza broni w Polsce. Kusi nas wyglądem, swoją historią, może złą sławą? nie ważne… coś w sobie ma!

Pytanie czy warto go kupić?

Z pewnością TAK. Będzie najprawdopodobniej mniej celny od konkurencyjnej konstrukcji AR-a, będzie jakościowo gorzej wykonany, cięższy i trudniejszy w obsłudze (manualnie),a co za tym idzie… mniej taktyczny. To „poważna wada” ponieważ w dzisiejszych czasach wszystko co jest nie jest „taktyczne”, a jest związane ze strzelectwem, jest passe. Natomiast czy dla nas jako zwykłych/cywilnych użytkowników te „wady” maja większe znaczenie? Strzelamy jakieś 100sztuk amunicji max. miesięcznie, najczęściej na dystansie  25-100m. gdzie AK radzi sobie dobrze albo nawet bardzo dobrze. Czyścimy broń kilka razy w miesiącu (bo lubimy) oraz po każdym strzelaniu, a Automat Kałasznikowa lubi gdy się o niego dba.  Dla zwykłego/cywilnego użytkownika broni AK to wręcz idealna pozycja. Tłoczony, frezowany, ze składana kolbą czy drewnianą, każdy znajdzie wersję odpowiednią dla siebie. Ku naszemu zdziwieniu  przeładowując broń zdarzy nam się uszkodzić sobie palec o dźwignię bezpiecznika, a na tłoku gazowym zwłaszcza po strzelaniu zimą może pojawić się miejscami rdzawy nalot. Nie są to jakieś poważne podstawy do tego aby złościć się i unosić niepotrzebnie na naszego „towarzysza”- taki jego urok!

Myślał, myślał i wymyślił…

Jeżeli mimo wszystko z niewiadomych przyczyn zdecydowałeś się na zakup zupełnie innego karabinka niż AK47 i pochodne, a masz do tego prawo. Jesteś bardzo zadowolony bo jest mega celny, leciutki manualnie rewelacyjny i najlepszy na świecie… w dodatku taktyczny. I tak nie ma to większego znaczenia, bo nie jest to KAŁASZ! Jeżeli pochwalisz się kolegom w pracy czy komuś z rodziny, że masz pozwolenie na broń, nikt nie zapyta czy masz AR-a tylko czy masz KAŁASZA. Generalnie szkoda, bo mogłeś mieć KAŁASZA!

Autoreklama

Jeżeli jesteś zainteresowany szkoleniem z zakresu posługiwania się karabinkiem AKMS zapraszamy do Regionalnego Centrum Wyszkolenia Strzeleckiego. Organizujemy również indywidualne treningi strzeleckie  dzięki, którym utrwalisz nabytą wiedzę i umiejętności z zakresu posługiwania się karabinkiem typu AK i nie tylko (przydatne szczególnie gdy masz już ustalony termin egzaminu na broń). Jeżeli przygotowujesz się do egzaminu na broń to dobrze trafiłeś! Mamy dla Ciebie program kursu, który przygotuje Cię do egzaminu na broń zarówno od strony teoretycznej jak i praktycznej.