DERRINGER – czyli mały ale wariat!

Dla nikogo, kto mnie zna nie jest tajemnicą, że broń palna nie jest dla mnie jedynie sposobem na zarabianie pieniędzy, ale również pasją. I chociaż najczęściej można mnie spotkać wylewającego siódme poty na strzelnicy to znajomi wiedzą, że kolekcjonowanie ciekawych (pod różnymi względami) modeli broni jest moim wielkim hobby. A jeśli za pistoletem, strzelbą, karabinem stoi ciekawa historia, to wszystko nabiera innego wymiaru….

Jaki super “derindżerek”!!!!

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nikt nie słyszał o pandemii coronavirusa a maski bardziej kojarzyły się z karnawałem w Wenecji niż z wejściem do dyskontu, poproszono mnie o zorganizowanie strzelania dla dzieciaka. Ponieważ organizowałem wówczas szkolenia dla młodzieży szkolnej – nie było to dla mnie coś nowego. Miałem już jednak swoje doświadczenia i wiedziałem, że najgorszym co mogę zrobić to doprowadzić do sytuacji, w której dzieciak zacznie się nudzić na strzelnicy. Nie każdemu i nie zawsze strzelanie przypada do gustu. Czasami po prostu widać, że młody człowiek po początkowej ekscytacji traci zainteresowanie – dalej to już męczarnia dla instruktora jak i dzieciaka. Dlatego trzeba postarać się, znaleźć alternatywę. W tym przypadku sytuacja była o tyle bardziej newralgiczna, że wizyta na strzelnicy miała być prezentem urodzinowym a dzieciak nigdy wcześniej nie strzelał – nikt nie wiedział, czy po wizycie przy tarczy chłopak nie będzie miał dosyć. Dlatego postanowiłem uatrakcyjnić całą imprezę w nietypowy sposób. Zabrałem ze sobą kilkanaście najciekawszych modeli broni ze swojej kolekcji – zadbałem również o to, żeby każdy z nich miał swoją ciekawą historię o której mógłbym opowiedzieć, lub nietypowe rozwiązania techniczne wyróżniające go na tle innych. Jeśli nie będzie zainteresowany samym strzelaniem, to może wzbudzę jego zainteresowania techniczne lub historyczne – pomyślałem.

Pomysł wypalił. Chłopak był zachwycony a widok jego błyszczących oczu gdy opowiadałem o każdym modelu, był wart dźwigania tego całego żelastwa. Nie wiem tylko czy nie powinienem doliczyć specjalnej stawki dla taty, który był równie podekscytowany niespodzianką co syn. Ale to właśnie ojciec chłopaka wprawił mnie w największą konsternację. Widząc bowiem na stole malutkiego Taurusa PT-51 zawołał do syna: Maciek, zobacz jaki super derrindżerek !!!!

Na moją uwagę, ze to nie jest derringer zapytał wprost – To co to jest derringer? W odpowiedzi usłyszał opis broni zgodny z wyobrażeniem większości ludzi – mały, dwulufowy pistolecik w układzie pionowym, mieszczący się w dłoni strzelca. Koniec…. Wtedy uświadomiłem sobie, że tak naprawdę nic nie wiem o tej broni. Ziarno zostało zasiane.

Deringer czy derringer ?

Zanim odpowiemy sobie na to pozornie mało znaczące pytanie wyjaśnijmy sobie rzecz elementarną – co rozumie się powszechnie pod nazwą “derringer”. Otóż pod tym pojęciem przyjęło się określać mały, kieszonkowy pistolet, który nie jest rewolwerem (nie ma bębenka) ani pistoletem półautomatycznym. Derringer to pistolet o uproszczonej konstrukcji: jedna lufa – jeden pocisk a po strzale trzeba ręcznie załadować następny. Jeszcze bardziej obrazowo: po każdym “pifff-” nie następuje “-pafff” 🙂 Zapamiętajmy sobie tą zasadę – jeszcze nam się przyda gdy zobaczycie jak derringer może wyglądać.

Generalnie idea przyświecająca twórcy tej broni była prosta: stworzyć pistolet jak najmniejszy, tak aby można go było ukryć a jednocześnie wciąż dający szansę na obronę w sytuacji zagrożenia życia.

Proste prawda?

I wcale nie nowe. Już w XVII wieku popularnością cieszyły się tzw. pistolety Królowej Anny – broń skałkowa, która dzięki nowatorskiej na ówczesne czasy konstrukcji była na tyle mała, że można ją było ukryć w cholewce buta lub pod płaszczem.

Jeden z “pistoletów Królowej Anny” (zdjęcie: domena publiczna)

Oczywiście konstrukcje te były znane ówczesnym rusznikarzom bowiem nie możemy zapominać, że przez stulecia produkcja broni palnej nie odbywała się w fabrykach na masową skalę a raczej w mniejszych lub większych warsztatach rzemieślniczych – właśnie u rusznikarzy. I tutaj na scenie pojawia się właśnie rusznikarz – niejaki pan Henry Deringer (junior – dodajmy dla porządku). Pan Henry Deringer junior żył na przełomie XVIII i XIX wieku w Stanach Zjednoczonych. Był jak się zapewne domyślacie synem pana Henry’ego Deringera seniora, który również był rusznikarzem i z pochodzenia Niemcem (nazwisko Deringer to zniekształcone słowo “Turynger” – czyli mieszkaniec Turyngii). Henry junior mieszkał w Filadelfii i początkowo zajmował się produkcją karabinów – jego specjalnością stały się karabiny sportowe i pistolety pojedynkowe. Pan Deringer w roku 1825 opracował malutki, jednolufowy (!) pistolet kieszonkowy z tradycyjnym zamkiem skałkowym. Kaliber też był słuszny – .44 (czyli 11,18 mm). Pistolet szybko zyskiwał na popularności: był na tyle mały, że można go było schować w kieszeni kamizelki, rękawie, kobiecej muffce albo w pończochach. Był też prosty konstrukcyjnie. Ze względu na to, że pistolet był jednostrzałowy a ładowanie odprzodowe – upierdliwe, pan Deringer postawił na nietypowy model biznesowy: sprzedawał swoje zabawki w parach zwiększając tym samym dwukrotnie siłę ognia potencjalnego klienta :). Nie bez znaczenia była tu cena. Pistolet był tani: za parę w podstawowej konfiguracji płaciło się 15 USD a za bogato zdobione wersje – 25 USD (obecnie równowartość ok 390 do 660 USD). Ale prawdziwy “boom” przyszedł po roku 1940 kiedy w miejsce zamka skałkowego, Henry zastosował dużo bardziej nowoczesny zamek kapiszonowy.

Philadelphia Deringer (zdjęcie: domena publiczna)

Henry Deringer sprzedawał praktycznie wszystko co dał radę wyprodukować. Szacuje się że łącznie sprzedał ponad 15 tys egzemplarzy broni. Aha, no i jak się domyśliliście pistolet od nazwiska swego twórcy przybrał nazwę Deringer a konkretnie Philadelphia Deringer – co potwierdzał grawer na okładzinie rękojeści. Skąd więc drugie “r” w nazwie? Spokojnie. Zaraz do tego dojdziemy.

Deringer wchodzi na scenę

Ogromna popularność Philadelphia Deringer’a wkrótce miała położyć się cieniem na jego reputacji. Początkowo pistolet zyskiwał popularność wśród dotychczasowych kupców Henrego juniora – wojskowych, którzy kupowali u niego wysokiej jakości karabiny. Wkrótce jednak przymioty broni – głównie rozmiary i cena – sprawiły, że broń stawała się coraz bardziej popularna wśród cywili. Głównie wśród kobiet, które mogły ukryć broń w przysłowiowej muffce. Jednak te same zalety, które były atrakcyjne dla potrzebujących ochrony kobiet okazały się równie atrakcyjne dla klientów nie do końca szanujących obowiązujące prawo – wszelkiej maści gangsterki czy hazardzistów. Nic więc dziwnego, że pistolet wkrótce zyskał opinię broni bandyckiej. Nie nadawał się co prawda do napadów na bank czy na dyliżans – przy tych rozmiarach lufy pojęcie “celności” stawało się mocno dyskusyjne. Za to z powodzeniem sprawdzał się jako “ostateczny argument” przy karcianym stole. Zwiększał też znacząco siłę przekonywania rabusia w ciemnym zaułku. Wszędzie tam gdzie przestępca i jego ofiara znalazły się dostatecznie blisko Philadelphia Deringer był idealny i to dla obu stron.

Wkrótce jednak wynalazek pana Henry’ego Deringera miał wystąpić w swojej najsłynniejszej roli.

. i to w prawdziwym teatrze.

Był kwiecień 1865 roku. Wojna Secesyjna dobiegała końca. 9 kwietnia 1865 roku generał Robert E. Lee podpisał kapitulację głównej armii Konfederacji. Wśród zmęczonego wojną społeczeństwa amerykańskiego zapanowała euforia. Ale jak to zazwyczaj bywa radość jednych to niezadowolenie innych. Konflikt, który podzielił mieszkańców nie wygasł wraz z podpisaniem kapitulacji. Wielu ludzi wciąż nie mogło się pogodzić z nowymi “szalonymi” pomysłami głoszonymi przez zwycięzców. W głowach grupy spiskowców zrodził się pomysł, by porwać urzędującego prezydenta Abrahama Lincolna i zmusić go do akceptacji lepszych dla “południa”. Na czele tej grupy stał John Wilkes Booth – aktor (podobno dobry) i zagorzały zwolennik Konfederacji. Niestety plan porwania spalił na panewce. Booth doszedł do wniosku, że aby zmienić jeszcze losy wojny trzeba działać dużo bardziej radykalnie. Rankiem, 14 kwietnia udał się do swojego miejsca pracy – waszyngtońskiego Teatru Forda i dowiedział się, że wieczorem na przedstawieniu będzie obecny Abraham Lincoln z małżonką i generał Ulisses S. Grant – głównodowodzący armii Unii. Przedstawienie, które para prezydencka miała oglądać ze specjalnej loży było doskonale znane Booth’owi – “Nasz amerykański kuzyn” – komedia marnej jakości, którą na dodatek Lincoln już widział. Niestety bardzo się spodobała pierwszej damie, która nalegała na jej powtórne obejrzenia. Booth w trybie pilnym zebrał resztę spiskowców i wyznaczył im inne zadania – zabicie kilku ważnych postaci ze środowiska Unionistów a także logistykę ucieczki. Po czym sam zaczął przygotowywać się do zamachu.

Zabójstwo Lincolna (zdjęcie: domena publiczna)

Wiedział w których momentach na widowni będą wybuchać salwy śmiechu tłumiące hałas wystrzału, poza tym jako aktor teatru miał jeszcze jako taką szansę, że uda mu się dostać do prezydenckiej loży. Lincoln bowiem – od czasu poprzedniego zamachu podczas którego przestrzelono mu cylinder – miał ochronę. Wieczorem Booth zabrał ze sobą Philadelphia Deringera – którym planować zastrzelić prezydenta, nóż – którym chciał “dziabnąć” generała Granta i … deskę – którą planował zablokować od środka wejście do loży. Wiedział doskonale, że nie uda mu się uciec tą samą drogą. Po zabójstwie planował zeskoczyć z loży na scenę i uciec przez zaplecze. Nie wdając się w szczegóły (kto zechce może sobie poczytać więcej o tej akcji) zamachowcowi udało się dostać pod drzwi loży prezydenckiej ok 22.10. Znacząco pomógł mu w tym fakt, że człowiek, który miał chronić prezydenta znudził się swoją pracą i w międzyczasie razem z kamerdynerem i woźnicą prezydenta poszedł do pobliskiego baru na “szklaneczkę” czegoś mocniejszego. Booth odczekał jeszcze pięć minut i gdy widownia gruchnęła śmiechem po kolejnym aktorskim gagu wszedł do loży i wypalił w głowę prezydenta Lincolna z odległości niecałego metra.

Następnie upuścił bezużytecznego Deringera i sięgnął po nóż. Nie udało mu się jednak wszystko jak chciał bo generał Grant nie przybył na przedstawienie (podobno żona Granta nie przepadała za prezydentową więc odmówił zaproszeniu). Zranił w ramię towarzyszącego prezydentowi mjr Henry’ego Rathbone i wyskoczył na scenę. Wysokość czterech metrów dla wysportowanego mężczyzny nie była wielkim wyzwaniem, ale Booth miał wyjątkowego pecha. Podczas skoku zaczepił ostrogą buta o znienawidzony gwieździsty sztandar i, przewracając się, złamał lewą kostkę. Mimo wielkiego bólu sterroryzował nożem aktorów na scenie i zgodnie z planem przedostał się do tylnego wyjścia z teatru, gdzie oczekiwał nań jeden ze wspólników z koniem. Prezydent w wyniku postrzału zmarł 15 kwietnia o 7.22. Booth’a sprawiedliwość dopadła 26 kwietnia kiedy to zginął podczas obławy zastrzelony przez żołnierza 16 Pułku Nowojorskiej Kawalerii. Upuszczony przez Booth’a na podłogę teatralnej loży Philadelphia Deringer. Prawdopodobnie wtedy uległ uszkodzeniu, które do dziś można zauważyć oglądając historyczną broń w Ford’s Theater Museum.

Philadelphia Deringer użyty w zamachu na Lincolna (zdjęcie: domena publiczna)

Tajemnica drugiego “r”

Zabójstwo Lincolna, oprócz powszechnej żałoby narodowej, przyniosło też dodatkowy skutek – sławę Deringera jako broni z której zabito prezydenta. Wszyscy – nawet ci, którzy z bronią palną nie mieli dotychczas do czynienia wiedzieli co to jest Deringer. A sława to pieniądze. A gdzie pieniądze tam zawsze znajdą się chętni by je zarobić. Dlatego zarówno potentaci produkujący broń jak i małe warsztaty zaczęły masowo produkować miniaturowe pistolety wzorowane na modelu Philadelphia Deringer. Producenci zaczęli więc produkować kopie pistoletów Henry’ego łamiąc nie tylko prawa patentowe. Jak w azjatyckich podróbkach adidasów kopiowali też znak towarowy czyli napis na okładzinie rękojeści. Oczywiście Henry Deringer próbował hamować zapędy konkurencji ale jak to mawiał osioł w Shreku – “gdzie wola znajdzie się i sposób”. W końcu jeden z nich dodał do nazwy dodatkową literę “r” unikając tym samym przegranej w sądzie. Nie udało mi się dociec czy zrobił to specjalnie czy przez przypadek. Znalazłem natomiast wzmiankę, jakoby specjalnie zatrudnił w swoim warsztacie chłopaka o nazwisku Derringer by udowodnić, że ma pełne prawo stosować taką nazwę. Nie zmienia to faktu, że od tego czasu miano “Deringer” jest zarezerwowane dla pistoletów produkowanych przez Henry’ego Deringera. Wszystkie kopie i wariacje na temat tej broni określane są ogólną nazwą “derringer”.

Paradoksalnie, z punktu widzenia zwykłych użytkowników, ta derringerowa gorączka przyniosła więcej korzyści niż szkody. Gdy rynek zaczął się nasycać, producenci zaczęli ulepszać produkowane modele by zachęcić potencjalnych nabywców do zakupu właśnie ich modelu. Po wejściu do użytku amunicji zespolonej derringery stały się dużo bardziej praktyczne. Jedne z pierwszych modeli tego typu wprowadziła na rynek firma Colt. Jej słynny Model 3 na amunicję bocznego zapłonu .41 był produkowany do roku 1912. Wciąż jednak były to pistolety jednostrzałowe. Firmą, która próbowała to zmienić był Sharps. Produkował on czterolufowe derringery oparte o znany już wcześniej z broni długiej system tzw. “pieprzniczki” (peperbox).

Sharps Model 3 “Peperbox” (zdjęcie: domena publiczna)

W broni tej zastosowano rotacyjną iglicę, która wykonywała ćwierć obrotu po każdym napięciu kurka ustawiając się za kolejną lufą. Broń była ładowana od tyłu amunicją bocznego zapłonu a lufy do załadowania i rozładowania przesuwało się do przodu. Jednak prawdziwą furorę zrobił Remington Model 95. Mały, niklowany, dwulufowy pistolet w układzie pionowym. To właśnie ten model przychodzi na myśl większości z nas na dźwięk słowa “derringer”.Pistolet strzelał słabą amunicją .41 short za to był wciąż mały, kieszonkowy i …. śliczny.

Grawerowany Remington Model 95 z okładzinami z kości słoniowej (zdjęcie: domena publiczna)

Do tego można było nabyć wersje grawerowane, z okładzinami z twardej gumy, orzecha, palisandru, kości słoniowej a nawet perłowe. Iglica w tym modelu po pierwszym strzale przesuwała się w górę podczas napinania kurka. Model ten był produkowany od 1866 do 1935 roku czyli prawie 70 lat!!! W momencie wejścia na rynek można było go kupić za …osiem dolarów. Wyprodukowano ponad 150 tys egzemplarzy o praktycznie nie zmienionej konstrukcji. Pojawiały się w setkach filmów i książek. Posługiwali się nimi agencji tajnych służb i płatni mordercy, prawi obywatele i kobiety lekkich obyczajów – mówiąc krótko “double derringer” podbił świat.

A co dziś?

Idea małej, prostej broni kieszonkowej nie umarła wraz z dzikim zachodem. Co prawda technika poszła do przodu i możemy teraz kupić kieszonkowe pistolety półautomatyczne jak i rewolwery które są znacznie bardziej praktyczne jako broń do obrony osobistej czy jak to się określa za wielką wodą “concealed carry guns”. Nie wolno nam jednak zapominać, że to właśnie pojawienie się Philadelphia Deringer’a a może nawet bardziej jego następców – derringer’ów doprowadziło do gwałtownego rozwoju idei niewielkiej broni do ochrony osobistej. Po sukcesie tych maluchów nikt już nie kwestionował konieczności istnienia tego segmentu broni. A skoro był popyt to zielone światło zapaliło się dla inżynierów, działów badawczych, marketingowców, analityków rynku itp. Wszystko by zarobić – takie życie. Ale bez Remingtona Model 95 nie byłoby Baby FN, Smith Wessonów Defenderów i Bodyguardów czy chociażby Glocka 42. Nie chodzi tutaj o dziedzictwo techniczne a o rozwój idei kieszonkowej broni. No dobrze a co z PRAWDZIWYMI derringerami czyli tymi robiącymi “piff” bez “paff”. Nie jest tak źle jak przypuszczacie. Koncepcja takiej broni była i jest wciąż wykorzystywana wszędzie tam gdzie potrzebna jest nadzwyczaj prosta broń o niewielkich rozmiarach. Najsłynniejszym przykładem współczesnego derringera jest chyba FP-45 Liberator – amerykański pistolet opracowany w trakcie wojny, z przeznaczeniem dla ruchów oporu okupowanych krajów.

FP-45 Liberator (zdjęcie: domena publiczna)

Pistolet składał się tylko 23 części (w większości tłoczone) był kosmicznie wręcz prosty i tani w produkcji. W ciągu sześciu miesięcy produkcji fabryka w stanie Indiana zmontowała około miliona tych pistoletów. Liberator był dostarczany w kartonowym pudle z 10 nabojami .45 ACP, drewnianym kołkiem do wyjmowania pustej łuski oraz instrukcją w formie komiksu. Członek ruchu oporu miał z niego zabić wroga i przejąć jego broń. Koncepcja polegała na “zalaniu” okupowanych terenów taką ilością broni, żeby okupant nie był w stanie jej całej przejąć. Nie wiadomo czy to się udało ale z pewnością FP-45 (FP oznacza “flare projector” czyli pistolet sygnałowy bo pod taką kategorią figurował w amerykańskiej armii) był używany w okupowanych krajach Europy i Azji.

Współcześnie wciąż pojawiają się nowoczesne modele bazujące na koncepcji derringera. Bezkurkowe, o tytanowym szkielecie, na amunicję różnego kalibru w tym również dużego kalibru. Przykładem może tu być amerykański Derringer DoubleTap.

Derringer DoubleTap (zdjęcie: domena publiczna)

Jednak w mojej opinii nie mają już one takiego uroku jak te chromowane remingtony o pięknych liniach. Zresztą repliki zarówno Model 95 jak i Philadelphia Deringer’a można legalnie nabyć. Dlatego wszystkich, którzy chcieliby spróbować jak to jest poczuć namiastkę klimatu dzikiego zachodu zapraszam na strzelnicę….

Tak. Zgadliście.

Mój derringer już spoczywa w szafie. 🙂